Multum rozpędzonych myśli przebiega przez moją
głowę. Jedne wpadają tylko na chwilę, inne zostają na dłużej. Macą mi w umyśle,
przeszkadzają, rozdrażniają i wewnętrznie mam wrażenie, że uśmiercają. A ja niczym ten samotny ptak nad pustynią
latam szukając wody i cienia, szukając fajnego miejsca dla zapomnienia. Boję
się jednak, że dzika zwierzyna mogłaby mnie dopaść, boję się, że moje skrzydła
nie dadzą rady dalej trzepotać. Są może i duże ale uszkodzone bo kiedyś ich
chrząstki zostały rozdzielone. Kleiłam je długo i nadal kleję. Głaszczę je,
wodą nawet obleję ale są ciężkie, coraz ciężej mi się wzbijać. Pod niebem samym
już nie daję rady szybować. A tak bym chciałą polecieć hen daleko gdzie morze
łączy się z rzeką, gdzie nie ma nikogo, gdzie cisza i spokój, gdzie dzień z
nocą zaplatają się i cichutko migocą. Pragnę wewnętrznego ukojenia bez krzty
cierpienia. Nie mam sił już dalej tego znosić.
----------
Rozdrażnia mnie wszystko dookoła. Denerwują mnie
ludzie. Każdy jest mądry, wie wszystko lepiej, każdy próbuje mi wmówić, że ma
rację. Nie umiem się przed tym bronić, nie potrafię krzyknąć PRZESTAŃ mimo, że
wewnątrz wrzeszczę w niebo głosy. Chcę żyć swoim życiem a nie potrafię. Nie
radzę sobie z tym wszystkim, z samotnością. Siedzę całymi dniami niczym
pustelnica. Nie mam do kogo się odezwać, do kogo napisać, zadzwonić. Ostatnio
nawet odniosłam wrażenie, że osoby, garstka osób, z którymi miałam chociażby
kontakt internetowy to te osoby albo piszą tylko wtedy kiedy same coś chcą a
zazwyczaj po prostu mnie unikają. W domu nie robię prawie nic bo ile można
sprzątać skoro i tak nie brudzę. Nawet gotować mi się nie chce dla siebie samej
bo siadam i jem wpatrzona w telewizor. Nie pracuję bo unikam ludzi w
rzeczywistym, realnym świecie, bo mam lęki. Nie robię dla siebie praktycznie
nic. Wstanę rano, zjem, umaluję się i ubiorę by lepiej się poczuć samą ze sobą
i tak mija każdy dzień, każdy. Czuję się do niczego, niepotrzebna nikomu.
Ostatnio czytałam, zaczęłam czytać książką.
Bardzo ciężką i wiem, że ważną dla mnie. Jest to książka/poradnik o wewnętrznym
dziecku. Wiele cennych informacji w niej znalazłam ale zaczynają się schody...
Pojawiła się informacja, że ćwiczeń nie powinno się wykonywać samemu, że dobrze
jest mieć wtedy kogoś bliskiego przy sobie by móc tej osobie się wygadać,
wypłakać ponieważ emocje podczas powrotu do wydarzeń z przed lat mogą być
bardzo silne. I tu oczywiście zapaliła mi się lampka. Mój lęk znów zaczął sięgać
zenitu. Przestraszyłam się tak bardzo, że boję się teraz czytać dalej, boję
się, że coś złego się wydarzy, że coś mi się stanie, że wrócą ataki, że poczuję
się gorzej. Z drugiej strony mam świadomość tego, że będzie to bolało, że
pojawi się płacz, ból, smutek, żal, nienawiść czy złość, tęsknota czy też inne
emocje. Wiem, że przez to dla własnego dobra trzeba przejść właśnie po to by
nareszcie uleczyć w sobie tą małą Kasię, by dać jej zrozumienie, miłość by
mogła stać się ona dorosłą 31-letnią Katarzyną. Ale boję się. Boję się bo boję
się tamtych uczuć, powrotu mimo, że tak naprawdę cały czas i tak cierpię. Boję
się bo jestem sama każdego dnia i nie wiem jak zareaguję na wspomnienia czy
poradzę sobie w samotności z tym bólem? Chwilami ja już nie mam siły tego
wszystkiego na nowo znosić. Tyle
upokorzenia co zaznałam, tyle ran co mi zadano, tyle przykrości co mi
sprawiono... Ile jeszcze razy mam to dźwigać? Ile razy jeszcze mam to znosić i
na nowo cierpieć?
Wiedziałam, że
moja rodzina była fatalną rodziną, była rodziną tylko z określenia,
dokumentów. Wiedziałam, że w domu, w którym się wychowywałam nie było
najlepiej. Wiedziałam to przez lata. Jeszcze do niedawna wiedziałam, że to było
złe i wiedziałam, że wiele krzywd wyrządzili mi rodzice ale też inne osoby z
dalszej/bliższej rodziny. Wiedziałam również, że oni sami nie byli odpowiednio
wychowywani przez swoje nieodpowiedzialne rodziny. Ale książka przedstawiła mi
to troszkę szerzej, bardziej szczegółowo. Nie myślałam dotąd, że moi rodzice to
dwoje skrzywdzonych 3-latków w skorupie dorosłych ludzi. Nie wiedziałam, że
przez ich słowa i czyny przechodzi tak mocno skrzywdzone kiedyś dziecko, tak
nieszczęśliwe i cierpiące, aż tak. Mimo wszystko, mimo tego co sami prześlij
nienawidzę ich za krzywdę jaką mi wyrządzili. Za to, że sami mimo, że czuli (bo
nie wierzę, że byli tacy ślepi na własne uczucia, myśli) się skrzywdzeni przez
swoich tyranów, że sami dokonywali dalszej krzywdy, że nie chcieli nigdy tego
przerwać. Wyjść z otwartością, powiedzieć PRZEPRASZAM i dokonywać zmian, dla
siebie, dla swoich dzieci. Jestem na nich przeogromnie zła za to, że pozwalali
by nas krzywdzili inni, że nie
reagowali, nie stawali w obronie nas, swoich dzieci. Jestem zła na matkę za to,
że nie wspierała mnie, że mi nie wierzyła, nie ufała i okłamywała, że
upokarzała mnie przed innymi, że pozwalał by inni upokarzali mnie śmiejąc się przy
tym w głos a potem karząc za moje przeciwstawianie się. Jestem zła na ojca, że
nie traktował mnie poważnie, że kpił z mojej inteligencji i chęci poznania
świata, że nie wierzył we mnie i kpił kiedy chciałam zdobywać świat, że
potrafił się wypiąć i obrazić. Jestem zła na matkę, że mnie zostawiła, że
uciekła ode mnie zostawiając i pozwalając mi czuć się winną. Jestem zła na nich
oboje za to, że mnie wciągali w swoje małżeńskie niedorosłe gierki, że mówili
na siebie do mnie paskudne rzeczy, że uczyli mnie nienawiści do ludzi,
zazdrości i braku zaufania. Nienawidzę ich za to, że nie dali mi możliwości
dorosnąć i dojrzeć wtedy kiedy powinno to się stać samoistnie. Nienawidzę ich
za to, że nie pozwalali mi samoistnie myśleć, czuć, wyrażać swojego zdania, za to,
że nie byli dla mnie świadomymi rodzicami.
Nienawidzę również całej reszty osób w swoim
życiu. Ciotek (zawsze najbliższe osoby mojej matki, żyjące naszym życiem) za to, że wpieprzały się dyrygując matką, za to, że kpiły ze mnie
głośno wśród innych, za to, że nie pozwalały mi być sobą a uczyły tłumić moje
własne potrzeby. Nienawidzę wielu osób z rodziny za to, że nie pozwalały mi być
sobą, nie dawały mi pozwolenia na nawet odrobinę prywatności, za to, że
wytykały palcami, dotykały czuł sfer intymnych. Nie mam rodziny. Nie mam do
nich szacunku tak jak oni nigdy nie mieli go dla mnie. Oni już dla mnie nie
istnieją.
Teraz jestem "ja" ta mała skrzywdzona dziewczynka tkwiąca w całkiem sporym ciele dorosłej kobiety. Mała dziewczynka nie umie
być odpowiedzialna bo nikogo obok siebie nie ma. Jest całkiem sama na tej
wielkiej, ogromnej pustyni. Nie umie o siebie zadbać, nie umie siebie pokochać.
Widzę ją taką niezadbaną, w jakimś łachu dziurawym i porwanym. Z poplątanymi z
brudu włosów, z przybrudzoną twarzą, idącą na bosaka szukającą czegoś. Ona
nawet nie wie czego poszukuje. Nie jest głodna. Nie czuje nic. Jest zupełnie
nieświadoma tego jak tam się znalazła i co się z nią i wokół niej dzieje.
Potrzebuje dobrego mentora, który nauczy ją wszystkiego od nowa, krok po
kroczku pokaże jej jak żyć. Dorosła Ja musi ją odnaleźć i stamtąd
zabrać, zabrać ją z jej "bezpiecznego" świata. Dać jej nowe, czyste
ubrania, dać jej dobre i zdrowe jedzenie, napełnić wannę ciepłą wodą i dać jej
miejsce w wygodnym i przytulnym łóżku. Ta dorosła Ja teraz potrzebuje dużo cierpliwości
bo ma przed sobą trudne zadania - dać tej małej dziewczynce wsparcie, miłość, zrozumienie. Ta mała Ja
potrzebuje ciepła i chce poczuć się bezpiecznie, chce mieć pewność, że nikt już
jej krzywdy nie zrobi.