Wyszukiwarka

poniedziałek, 6 lipca 2015

Dlaczego ludzie kłamią i wierzą plotkom?

Książka na chwilę poszła na bok ponieważ mój stan emocjonalny nie jest najlepszy a w dodatku zwiększył mi się lęk. Czekam na lepszy moment a wtedy wracam do czytania i pracy nad sobą.


Ale wiecie co naszła mnie taka pewna myśl... Dlaczego ludzie tak się źle zachowują wobec innych? Hmm niby to wiem bo przecież np. moi rodzice sami nie mieli dobrych wzorców ale czy serio tak nas wielu z tymi złymi wzorcami? Jakoś nigdy nie lubiłam pchać się w dziwne afery. Jeśli w nie wchodziłam to zazwyczaj dlatego, że mną manipulowano i jakby nie potrafiłam tego zobaczyć. Ale nigdy nie wymyślałam sama niestworzonych historii, nie wpieprzałam się z buciorami w czyjeś życie, nie żyłam non stop życiem innych, nie dogryzałam innym, nie pokazywałam "spójrzcie na mnie bo ja jestem kimś a ty nikim". W swojej rodzinie takowych osób miałam/mam wiele. Dzięki pracy nad sobą potrafię je rozpoznawać, jest to dla mnie coraz łatwiejsze i pomalutku od nich się odcinałam. Jednak całkiem niedawno, no może jakieś 2 lata temu i w sumie poniekąd ciągnie się to dziś ale za moimi plecami. Pod przykrywką dobroci, akceptacji mnie i otwartości a także miłych słówek zostałam wykorzystana. Stało się coś okropnego. Zwierzyłam się z wielu bardzo intymnych spraw, opowiedziałam wiele ze swojego życia. Po czym zostałam obsmarowana do innych  i to z każdej strony. Zostało wiele zmienione, dodane. Stałam się  nagle okropna, zła, nieznośna, paniusią, która wykorzystuje innych, osoba, której nie wolno ufać, itd, itd. To było bardzo przykre i mega bolesne. Przypomniało mi to również moją bliższą/dalszą rodzinę a konkretniej kuzynkę i ciotki (siostry mojej matki), które postępowały podobnie. Ciągle się wtrącały, wymyślały i tym samy siały wielki zamęt krzywdząc wszystkich dookoła.
I tak się zastanawiam. Dlaczego ludzie tak się zachowują? Dlaczego nie potrafią żyć prawdą i w normalności? Nie przyjmują słów innych, nie słuchają, nie myślą a tylko krzywdzą i syczą jadem. Podpierają się domysłami i wymysłami. Słuchają plotek wyssanych z palca albo same/sami je tworzą. Ile razy byłam szykanowana, wyzywana, poniżana czy upadlana. Bo dosłownie tak się czułam. Słowa często ranią bardziej. Bardzo to smutne :(


środa, 1 lipca 2015

Wewnętrzne dziecko #2


Postanowiłam dalej pracować z książką J. Bradshaw'a. I zaczęły się takie jakby testy a konkretniej pytania na każdym szczeblu wewnętrznego dziecka. Pytania te mają pomóc mi dostrzec z czym obecnie mam problem. Jest to bardzo fajnie podzielone i pokazane co i jaki ma wpływ na nasze dorosłe życie w okresie np. niemowlęcym. Ten okres jest oczywiście tym pierwszym do przerobienia. Miałam przypomnieć sobie jak najwięcej z okresu 0-9 miesięcy. Niestety nie pamiętam nic, kompletnie nic. Kolejny etap to 9-18 miesięcy. Tu również pustka. Nie pamiętam swojego życia gdzieś do 3-5 roku. Dopiero z tego czasu mam jakieś obrazy. Widzę w nich miejsca, ludzi, meble, nawet bywają kolory czy jakieś krótkie rozmowy, pewne zachowania, zwierzęta, różne sytuacje. Nie przypominam sobie uczuć. To okolice okresu przedszkolnego czyli wg książki 3-6 lat. Tu dzieje się już coś. Także etap ciężkiej pracy zaczyna się od tego momentu. Bo poprzednie okresy można powiedzieć, że przeleciałam z kartkami bez większej pracy. No bo jak nic nie pamiętam to nie mam praktycznie żadnych związanych z tym emocji. Zapowiada się ciekawie, intensywnie. Nie powiem, że idę dalej z odwagą bo nie idę. Boję się tego co się pojawi, co poczuję i pewnie będę tu sobie wylewać swoje żale i inne uczucia. Tak by tego nie trzymać w sobie, by na nowo nic nie tłumić.

Nie wiem czy to ma związek już z przerabianiem tejże książki ale dziś praktycznie cały dzień coś robię. Od rana mam sporo domowych zajęć. Wynalazłam sobie takie moje nowe hobby, zajęcie i dziś  je wykonywałam. A co najlepsze umalowałam pazury na czerwony, w zasadzie bordowy kolor i nawet nie czuję się z nimi źle. To dla mnie kolejny sukces bo ja unikam kolorów, które są mocno widoczne, unikam malowania paznokci. Robię to tylko jakimś bezbarwnym lakierem albo w kolorze mocno cielistym. Tak by był niewidoczny. Poza tym z nerwów często obgryzam paznokcie :/ Wstydzę się tego prze okrutnie no ale to też mój problem. A dziś je wymalowałam i wiecie co...poczułam się kobieco :) Tak bardzo kobieco, że teraz ryczę. Dawno, chyba nigdy nie czułam się kobietą. Zawsze traktowano mnie jak głupiego dzieciaka, nawet wtedy kiedy miałam niespełna 30 lat i przez to czułam się właśnie jak głupiutkie dziecko, jak niedojrzała dziewucha. Jak ktoś kim można dyrygować. Dziś inaczej, dziś jestem kobietą. JESTEM KOBIETĄ! :) JESTEM KOBIETĄ! :)
HURRRA NARESZCIE JESTEM KOBIETĄ!


poniedziałek, 29 czerwca 2015

Rozdrażnienie, smutek - przemyślenia

Multum rozpędzonych myśli przebiega przez moją głowę. Jedne wpadają tylko na chwilę, inne zostają na dłużej. Macą mi w umyśle, przeszkadzają, rozdrażniają i wewnętrznie mam wrażenie, że uśmiercają.  A ja niczym ten samotny ptak nad pustynią latam szukając wody i cienia, szukając fajnego miejsca dla zapomnienia. Boję się jednak, że dzika zwierzyna mogłaby mnie dopaść, boję się, że moje skrzydła nie dadzą rady dalej trzepotać. Są może i duże ale uszkodzone bo kiedyś ich chrząstki zostały rozdzielone. Kleiłam je długo i nadal kleję. Głaszczę je, wodą nawet obleję ale są ciężkie, coraz ciężej mi się wzbijać. Pod niebem samym już nie daję rady szybować. A tak bym chciałą polecieć hen daleko gdzie morze łączy się z rzeką, gdzie nie ma nikogo, gdzie cisza i spokój, gdzie dzień z nocą zaplatają się i cichutko migocą. Pragnę wewnętrznego ukojenia bez krzty cierpienia. Nie mam sił już dalej tego znosić.

----------


Rozdrażnia mnie wszystko dookoła. Denerwują mnie ludzie. Każdy jest mądry, wie wszystko lepiej, każdy próbuje mi wmówić, że ma rację. Nie umiem się przed tym bronić, nie potrafię krzyknąć PRZESTAŃ mimo, że wewnątrz wrzeszczę w niebo głosy. Chcę żyć swoim życiem a nie potrafię. Nie radzę sobie z tym wszystkim, z samotnością. Siedzę całymi dniami niczym pustelnica. Nie mam do kogo się odezwać, do kogo napisać, zadzwonić. Ostatnio nawet odniosłam wrażenie, że osoby, garstka osób, z którymi miałam chociażby kontakt internetowy to te osoby albo piszą tylko wtedy kiedy same coś chcą a zazwyczaj po prostu mnie unikają. W domu nie robię prawie nic bo ile można sprzątać skoro i tak nie brudzę. Nawet gotować mi się nie chce dla siebie samej bo siadam i jem wpatrzona w telewizor. Nie pracuję bo unikam ludzi w rzeczywistym, realnym świecie, bo mam lęki. Nie robię dla siebie praktycznie nic. Wstanę rano, zjem, umaluję się i ubiorę by lepiej się poczuć samą ze sobą i tak mija każdy dzień, każdy. Czuję się do niczego, niepotrzebna nikomu.
Ostatnio czytałam, zaczęłam czytać książką. Bardzo ciężką i wiem, że ważną dla mnie. Jest to książka/poradnik o wewnętrznym dziecku. Wiele cennych informacji w niej znalazłam ale zaczynają się schody... Pojawiła się informacja, że ćwiczeń nie powinno się wykonywać samemu, że dobrze jest mieć wtedy kogoś bliskiego przy sobie by móc tej osobie się wygadać, wypłakać ponieważ emocje podczas powrotu do wydarzeń z przed lat mogą być bardzo silne. I tu oczywiście zapaliła mi się lampka. Mój lęk znów zaczął sięgać zenitu. Przestraszyłam się tak bardzo, że boję się teraz czytać dalej, boję się, że coś złego się wydarzy, że coś mi się stanie, że wrócą ataki, że poczuję się gorzej. Z drugiej strony mam świadomość tego, że będzie to bolało, że pojawi się płacz, ból, smutek, żal, nienawiść czy złość, tęsknota czy też inne emocje. Wiem, że przez to dla własnego dobra trzeba przejść właśnie po to by nareszcie uleczyć w sobie tą małą Kasię, by dać jej zrozumienie, miłość by mogła stać się ona dorosłą 31-letnią Katarzyną. Ale boję się. Boję się bo boję się tamtych uczuć, powrotu mimo, że tak naprawdę cały czas i tak cierpię. Boję się bo jestem sama każdego dnia i nie wiem jak zareaguję na wspomnienia czy poradzę sobie w samotności z tym bólem? Chwilami ja już nie mam siły tego wszystkiego na nowo znosić.  Tyle upokorzenia co zaznałam, tyle ran co mi zadano, tyle przykrości co mi sprawiono... Ile jeszcze razy mam to dźwigać? Ile razy jeszcze mam to znosić i na nowo cierpieć?
Wiedziałam, że  moja rodzina była fatalną rodziną, była rodziną tylko z określenia, dokumentów. Wiedziałam, że w domu, w którym się wychowywałam nie było najlepiej. Wiedziałam to przez lata. Jeszcze do niedawna wiedziałam, że to było złe i wiedziałam, że wiele krzywd wyrządzili mi rodzice ale też inne osoby z dalszej/bliższej rodziny. Wiedziałam również, że oni sami nie byli odpowiednio wychowywani przez swoje nieodpowiedzialne rodziny. Ale książka przedstawiła mi to troszkę szerzej, bardziej szczegółowo. Nie myślałam dotąd, że moi rodzice to dwoje skrzywdzonych 3-latków w skorupie dorosłych ludzi. Nie wiedziałam, że przez ich słowa i czyny przechodzi tak mocno skrzywdzone kiedyś dziecko, tak nieszczęśliwe i cierpiące, aż tak. Mimo wszystko, mimo tego co sami prześlij nienawidzę ich za krzywdę jaką mi wyrządzili. Za to, że sami mimo, że czuli (bo nie wierzę, że byli tacy ślepi na własne uczucia, myśli) się skrzywdzeni przez swoich tyranów, że sami dokonywali dalszej krzywdy, że nie chcieli nigdy tego przerwać. Wyjść z otwartością, powiedzieć PRZEPRASZAM i dokonywać zmian, dla siebie, dla swoich dzieci. Jestem na nich przeogromnie zła za to, że pozwalali by nas krzywdzili  inni, że nie reagowali, nie stawali w obronie nas, swoich dzieci. Jestem zła na matkę za to, że nie wspierała mnie, że mi nie wierzyła, nie ufała i okłamywała, że upokarzała mnie przed innymi, że pozwalał by inni upokarzali mnie śmiejąc się przy tym w głos a potem karząc za moje przeciwstawianie się. Jestem zła na ojca, że nie traktował mnie poważnie, że kpił z mojej inteligencji i chęci poznania świata, że nie wierzył we mnie i kpił kiedy chciałam zdobywać świat, że potrafił się wypiąć i obrazić. Jestem zła na matkę, że mnie zostawiła, że uciekła ode mnie zostawiając i pozwalając mi czuć się winną. Jestem zła na nich oboje za to, że mnie wciągali w swoje małżeńskie niedorosłe gierki, że mówili na siebie do mnie paskudne rzeczy, że uczyli mnie nienawiści do ludzi, zazdrości i braku zaufania. Nienawidzę ich za to, że nie dali mi możliwości dorosnąć i dojrzeć wtedy kiedy powinno to się stać samoistnie. Nienawidzę ich za to, że nie pozwalali mi samoistnie myśleć, czuć, wyrażać swojego zdania, za to, że nie byli dla mnie świadomymi rodzicami.
Nienawidzę również całej reszty osób w swoim życiu. Ciotek (zawsze najbliższe osoby mojej matki, żyjące naszym życiem) za to, że wpieprzały się  dyrygując matką, za to, że kpiły ze mnie głośno wśród innych, za to, że nie pozwalały mi być sobą a uczyły tłumić moje własne potrzeby. Nienawidzę wielu osób z rodziny za to, że nie pozwalały mi być sobą, nie dawały mi pozwolenia na nawet odrobinę prywatności, za to, że wytykały palcami, dotykały czuł sfer intymnych. Nie mam rodziny. Nie mam do nich szacunku tak jak oni nigdy nie mieli go dla mnie. Oni już dla mnie nie istnieją.
Teraz jestem "ja" ta mała skrzywdzona dziewczynka tkwiąca w całkiem sporym ciele dorosłej kobiety. Mała dziewczynka nie umie być odpowiedzialna bo nikogo obok siebie nie ma. Jest całkiem sama na tej wielkiej, ogromnej pustyni. Nie umie o siebie zadbać, nie umie siebie pokochać. Widzę ją taką niezadbaną, w jakimś łachu dziurawym i porwanym. Z poplątanymi z brudu włosów, z przybrudzoną twarzą, idącą na bosaka szukającą czegoś. Ona nawet nie wie czego poszukuje. Nie jest głodna. Nie czuje nic. Jest zupełnie nieświadoma tego jak tam się znalazła i co się z nią i wokół niej dzieje. Potrzebuje dobrego mentora, który nauczy ją wszystkiego od nowa, krok po kroczku pokaże jej jak żyć. Dorosła Ja musi ją odnaleźć i stamtąd zabrać, zabrać ją z jej "bezpiecznego" świata. Dać jej nowe, czyste ubrania, dać jej dobre i zdrowe jedzenie, napełnić wannę ciepłą wodą i dać jej miejsce w wygodnym i przytulnym łóżku. Ta dorosła Ja teraz potrzebuje dużo cierpliwości bo ma przed sobą trudne zadania - dać tej małej dziewczynce wsparcie, miłość, zrozumienie. Ta mała Ja potrzebuje ciepła i chce poczuć się bezpiecznie, chce mieć pewność, że nikt już jej krzywdy nie zrobi.                                                                                                                                                

środa, 17 czerwca 2015

Wewnętrzne dziecko #1


Zaczęłam czytać dosyć ciekawą ale i zarazem trudną, ciężką książkę
John Bradshaw "Powrót do swego wewnętrznego domu".
Lubię takie książki bo one mi pomagają zaglądać w głąb siebie. Pomagają mi w zmianie swojego postrzegania. Są dobrym źródłem i pomocą do pracy nad sobą. Oczywiście same książki to za mało ale po wielu terapiach, które przebyłam są one dla mnie bardzo pożyteczne. W związku z tą książką muszę myśleć głośno a na to najlepszy jest mój blogowy-notatnik także co jakiś czas zapiszę tu swoje przemyślenia, spostrzeżenia, itp.
  
-----

 Przeczytałam pierwszy rozdział i... popłakałam się. 
Wiedziałam, że mam problemy, że moje dzieciństwo, rodzice, że w ogóle moje życie nie było usłane różami. Ale świadomość piekła jakie było w domu mam tak naprawdę od niedawna. Kiedyś myślałam, że to normalne, w zasadzie to nawet się nie zastanawiałam nad tym. Tak było i już. Zawsze czułam, że coś nie jest tak jak być powinno jednak nie wiedziałam co jest grane. Miałam dziwne, niezrozumiałe dla mnie uczucia, myśli. Od jakiegoś czasu jednak sobie myślałam, być może chciałam sobie wmówić nie prawdę, że jednak może źle nie było, że przesadzam. Kurde, ja nie przesadzam, nie przesadziłam ani razu, nigdy, przenigdy! W domu było strasznie i to nie podlega żadnej dyskusji. Dziś wiem, że żyłam w ciągłym strachu, że nie mogłam być dzieckiem, tak po prostu, że wiele dni to było takie przetrwanie. Nie życie a szkoła przetrwania bo może znowu trzeba będzie zejść rodzicom z oczu, bo ojciec może wróci pijany i trzeba stać na straży aby nie zabił matki. Bo może matka nagle się znowu o coś przyczepi i walnie mnie w plecy na ulicy za to, że nie mam ochoty akceptować jej dziwnych znajomych, a może znajdzie się inny jakikolwiek powód aby obarczyć mnie winą, aby przelać na mnie swoją złość, frustrację, aby we mnie znaleźć swojego przyjaciela i wypłakać mi się na ramieniu, albo wykorzysta się mnie do relacji, walki między sobą, do wyjścia no noc z domu pod ochroną... Dużo rzeczy z tej książki wiedziałam, znałam, z własnych obserwacji, z innych książek i terapii, wiele informacji jest nowych lub dokładniej rozbudowanych. Kurde, ja mam cholerny problem ze sobą. Zostało mi zabrane całe dzieciństwo. Zabrane i rozerwane na strzępki a potem na moich oczach głęboko zakopane. W każdej kwestii moje skrzywdzone, zranione wewnętrzne dziecko zatruwa moje dorosłe życie, w każdej jednej. Teraz i tak jest lepiej bo widzę ile przepracowałam, nad iloma jeszcze problemami pracuję a ile jeszcze zostało. Tego jest cała masa i to będzie trwało dopóki się nie uporam, dopóki nie naprawię, nie nauczę żyć tej małej Ja w sobie, dopóki nie otoczę jej dostateczną ilością miłości. Mogłabym tak wymieniać i wymieniać..
Coraz bardziej jestem pewna swoich myśli i spojrzenia na posiadanie dziecka, na bycie mamą. Wielokrotnie mówiłam, myślałam, że nie mogę mieć dziecka dopóki sama nie naprawię dziecka w sobie, nie chcę mieć dziecka bo nie czuję się na tyle odpowiedzialna by je mieć, nie chcę dziecka bo nie odczuwam potrzeby jego posiadania. Jak mam odczuwać taką potrzebę skoro jestem emocjonalnie na poziomie dziecka w jakimś tam wieku. Jak mam być matką skoro nie umiem być dorosła. Uważam i utwierdziłąm się teraz w przekonnaiu, że te moje decyzje właśnie są odpowiedzialne. Wiele osób mówi urodzisz to zmienisz myślenie, to zmienisz siebie. Dziecko nie stanie się lekarstwem na całe zło, lekarstwem na rany i cierpienie jakie mi zadano, lekarstwem na samotność i poczucie odrzucenia. Dziecko nie zmieni mojego świata. To ja mogę zmienić swój świat, nie dziecko, nie ktoś inny. Chcę dowiedzieć się czym jest szczęście. Chcę odczuwać spokój. Chcę żyć, nauczyć się żyć. Do tego chcę dojść.

poniedziałek, 15 czerwca 2015

Znowu ból, znowu wspomnienia...


Wczoraj było ciężko. Rano wstałam, ogarnęłam się jak co dzień ale popołudnie przyniosło kryzys. Wróciły znowu wspomnienia i tak okropnie poczułam tamten ból. Łzy wielkie jak grochy spływały po moich policzkach. Nie potrafiłam z siebie nic wydobyć - krzyku, wypowiadanych słów, nic. Tylko sam płacz i ten wielki, straszny ból... Nienawidzę go czuć, nienawidzę tego bólu bo on jest tak bolesny, tak raniący... Widziałam w głowie wydarzenia z gwałtu, widziałam ich - oprawców, śnieg, las, ubrania, w których wtedy byłam i jak leżałam skulona w łóżku kiedy dotarłam do domu. Widziałam w sobie ból i przerażenie ale też nieświadomość samego wydarzenia. Tak jakbym wiedziała, że coś złego się stało ale nie do końca wiedziałabym co. Wiem, że to powróciły uczucia z tamtego wydarzenia i wiem, że powinnam je "przetrawić" by w końcu zaznać ukojenia ale nie mam na to siły. Wraz z nimi przyszła myśl o śmierci. O tym, że nie mam sił na dalszą walkę ale nie mam też sił na to by siebie zabić. Wiem, że ukochany będzie cierpiał. On i tak cierpi kiedy widzi mnie w takim stanie bo wie, że sama cierpię ale nie umie mi pomóc. Przytula, mówi, że kocha ale mam ochotę wtedy krzyknąć "zostaw mnie!" i odejść z jego życia na zawsze.

Dziś rano wyjeżdżał do pracy jak w każdy poniedziałek a ja zostaję na tydzień sama. Nie wiem już sama czy faktycznie wtedy jakoś sobie daję radę czy ja nakładam maskę i tylko udaję. Nie lubię tych dni bo wtedy mnie nie ma - tak się czuję. Sprzątam, gotuję, często zmuszając się do tego ale nie chce mi się wtedy żyć. Wczoraj kiedy leżeliśmy już oboje w łóżku płakałam na myśl, że mogłabym go stracić gdybym umarła. To było dziwne uczucie, takiej mocnej miłości. Odczuwam je co jakiś czas tak silnie, tak mocno. Czy to uczucie pomoże mi wytrwać i przetrwać te najgorsze dni? Czy miłość sprawi, że się wydostanę w końcu z tego gówna? 

piątek, 29 maja 2015

Ból...


Ból, ból, ból...
Czuję, że wpadam w depresję. Moje niechcenie robienia czegokolwiek nie jest żadnym lenistwem a unikaniem funkcjonowania, życia. Nie dlatego, że tak wygodniej ale dlatego, że nie mam siły dźwigać tego wszystkiego. Jestem wypompowana przez przeszłość, wspomnienia. Nawet zaczęłam unikać odczuwania chowając się przed nimi w kolejnym nałogu, którym tym razem jest internet. Siedzę przed kompem całymi dniami. Zmuszam się do gotowania mimo, że lubię to robić. Nie chce mi się ścielać łóżka bo najchętniej bym z niego nie wychodziła. Aż w końcu nie chce mi się o siebie zadbać bo i tak nie warto, bo nie mam znajomych, nie wychodzę do ludzi, bo i tak jestem gruba i beznadziejna. Wróciło uczucie beznadziejności i bylejakości.
Wyciągnęłam wczoraj książkę, którą odłożyłam jakiś czas temu ze względu na niemoc, którą odczuwałam. Postanowiłam znowu zawalczyć o siebie. Ile to ja mam takich dni, okresów walki i nie walki. Lepszych i gorszych. Mimo wszystko nadal uważam, że pomysł ze zdjęciem maski i przestania udawaniem przed matką, że nasze relacje są ok jest dobry i mam zamiar wdrażać go w życie. 
Postanowiłam również wziąć się za swoje ciało. Wczoraj pierwszy dzień ćwiczeń. Chciałabym w nich wytrwać bo wiem, że tylko wtedy pojawią się efekty. Wiem, że za 2 miesiące mogłabym wyglądać lepiej, szczuplej, zrzucić ten zbędny balast, poczuć się lepiej, mieć więcej siły a i przełożyłoby to się na zdrowie. Mam dosyć swojego ciała, figury. Byłam przez wiele lat szczupła, ważyłam ok.50 kg a teraz moja waga sięga niemalże 80kg :( Wkurzam się na siebie i jeszcze bardziej tyję. Czuję, że zawodzę samą siebie. Nie partnera, nie kogoś innego. Tylko siebie. I mam wrażenie, że wyglądem przypominam swoją matkę, coraz bardziej. I znowu się nienawidzę bo tak chcę być od niej inna, zupełnie inna. Ech, znowu powracam do tematu matki, w słowach i myślach...




środa, 27 maja 2015

Dzień matki się skończył a w mojej głowie...


Witajcie

Wczoraj głowiłam się co zrobić i jak, by było dobrze. Niby to tylko dzień matki ale dla mnie bardzo emocjonalny. Nie miałam ochoty składać jej życzeń w podzięce za bycie matką bo była i jest nią tylko fizycznie. Cóż z tego, że mnie urodziła jak tak naprawdę nie dała mi nic, żadnych dobrych rad, wzorców, wsparcia a już na pewno nie obdarowała mnie miłością, ona mnie odrzuciła. Koniec końców nie zadzwoniłam do niej ani nie wysłałam sms-a. Mimo, że zaczęłam wpadać w poczucie winy myśląc co tu zrobić aby to ją uszczęśliwić bo przecież zaraz się obrazi, że jestem tak wyrodną córką. Mam już dosyć udawania, że nic się nie stało, że relacje między nami są dobre bo tak udaję przed nią a potem cierpię bo ból rozrywa mnie na strzępy. Wczorajszy dzień na szczęście się zakończył i czuję spokój. Dla mnie to dowód, że postąpiłam słusznie wsłuchując się w siebie.
W związku z tym doszłam do wniosku, że pora zakończyć tą farsę. Chcę być sobą nie tylko przy partnerze, przy obcych mi osobach ale również w relacjach z matką. Przecież ja nie mam wpływu na jej emocje, myśli. Zdejmuję maskę w tej relacji. Chcę być sobą, zawsze i wszędzie. Będzie to się oczywiście wiązało z pewnymi emocjami, konsekwencjami, asertywnością i zapewne pojawi się ból ale z czasem on ustąpi i pojawi się nad moją głową słońce.


Dziewczyna z lękami